piątek, 10 stycznia 2020

Życie z chorobą | spondyloartropatia




Dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić dość trudną do opowiedzenia historią, historią mojego życia z chorobą stawów. Ten wpis powstawał bardzo długo, ponieważ potrzebowałam czasu, by spróbować przekazać Wam poniższą historię we właściwy sposób.
Długo nie czułam też wewnętrznej potrzeby pisania o chorobie. Wydawało mi się, że naprawdę sporo już o niej powiedziałam, przegadałam to wszystko, pogodziłam się, czasem nawet zdarza mi się o niej zapomnieć.
Uświadomiłam sobie jednak, że stworzenie takiego wpisu jest potrzebne, poprzez wiele wiadomości, które dostawałam od osób obserwujących mnie na Instagramie, od osób szukających pewnego rodzaju wsparcia i zrozumienia dla ich stanu zdrowia.
Przypomniałam sobie jak to było, gdy sama zostałam zdiagnozowana. Szukałam wtedy pomocy, szukałam osób, które mają podobną historię, szukałam kogoś, kto mnie naprawdę zrozumie, podzieli moje odczucia. I pamiętam jak ciężko było taką osobę znaleźć, nigdzie nie było wpisu takiego, jak ten, a wiem, że takie słowa były mi wtedy bardzo potrzebne.

Dlatego teraz napiszę dla Was (tych wszystkich, którzy szukacie jakiegokolwiek wsparcia po diagnozie) o sobie, o mojej drodze do życia ze spondyloartropatią.
Mam nadzieję, że w mojej historii odnajdziecie pewnego rodzaju ukojenie, świadomość, że nie jesteście w tym sami. Wiedzcie, że nie tylko Wy przez to przechodzicie i są na świecie ludzie, którzy dobrze rozumieją jak się teraz czujecie.
A jeśli jesteś osobą, która nie miała do czynienia z chorobą przewlekłą, to mam taką cichą nadzieję, że dzięki mojej opowieści mocniej docenisz to, co masz - dobre zdrowie, czy też możliwość codziennego chodzenia bez bólu - to naprawdę tak wiele, a często dostrzegamy to dopiero, gdy je stracimy. Chciałabym aby ta opowieść była dla inspiracją także dla Ciebie, do tego, by docenić mocniej to, co już posiadasz - zdrowie i możliwości, które ono Ci daje.

Na wstępie chciałabym jeszcze zaznaczyć, iż nie jestem lekarzem, opisuję swoją historię choroby z mojego punktu widzenia.

Początki, pierwsze objawy choroby


Ciężko stwierdzić, kiedy (naprawdę) dokładnie pojawiły się u mnie pierwsze objawy spondyloartropatii. Być może była to już 6 klasa podstawówki, gdy miałam problemy z mocną opuchlizną kolan (gdy więcej pochodziłam) i ich bólem. Wtedy jednak objawy te zostały przypisane niedoczynności tarczycy, z którą również się zmagałam i zbagatelizowane.
Kolejny objaw, który pamiętam bardzo wyraźnie, był związany z bólem nadgarstków. Pojawił się na przełomie 2/3 gimnazjum, gdy przygotowywałam się do egzaminów (z fortepianu, ćwicząc po kilka godzin dziennie). Tego objawu nie dało się zbagatelizować, ponieważ skutecznie utrudniał mi codzienne granie. W końcu przerodził się w ból nie do zniesienia - nie mogłam grać, nie mogłam w ogóle ruszać prawą ręką. Pamiętam taką jedną lekcję, kiedy grając utwór dostałam ogromnego bólu, przestałam grać, powiedziałam nauczycielce, że nie dam rady. Niestety nie spotkałam się ze zrozumieniem - pani kazała mi grać dalej, zaczęłam grać i łzy same mi się polały. To był okropny ból. Nie dałam rady. Przestałam grać, zabrałam nuty i wyszłam z sali z płaczem. Szczerze mówiąc byłam przerażona. W kolejnych dniach ręka wciąż bolała, a ja nie mogłam grać, nie mogłam pisać. W rezultacie ręka została unieruchomiona na dwa miesiące, a ja (tuż przed samymi egzaminami) zostałam jedynie z lewą dłonią. Ten moment pamiętam jako takie "oficjalne rozpoczęcie" poszukiwań tego, co jest przyczyną moich dolegliwości.

Wkrótce moja choroba zaczęła dawać o sobie jeszcze mocniej znać. Stopniowo do bólu kolan i ręki zaczynały dołączać kolejne bóle - kostek, łokci, bioder, kręgosłupa. Wszystko „ruszyło lawinowo”, praktycznie z dnia na dzień, objaw po objawie, codziennie czułam się coraz gorzej i nie mogłam w to uwierzyć, nie wiedziałam co się dzieje. Miałam wrażenie, że żyję w jakimś koszmarnym śnie i to tylko teraz, na chwilę, że niedługo się obudzę i wszystko będzie tak jak dawniej... Wierzyłam, że lekarz po prostu da mi jakiś lek, który to cofnie i ból zniknie, cały czas czekałam na moment, gdy choroba po prostu sama się „zastopuje”.
Wstawałam i kładłam się spać z bólem, nie mogłam chodzić. I wtedy się zaczęło...

Siedzenie w poczekalniach i nietrafne diagnozy


Gdy większa część moich rówieśników spędzała czas na „normalnych” aktywnościach gimnazjalistów (czyt. generalnie na rozrywce i przy okazji nauce) ja spędzałam popołudnia i długie, wręcz niekończące się wieczory w poczekalniach. Na początku liczyłam, że jeden lekarz od razu rozwiąże wszystkie problemy - postawi trafną diagnozę, da dobry lek i przede wszystkim powie, że to się da wyleczyć, powie mi, kiedy wreszcie to wszystko minie. Niestety to było tylko moje życzenie, a rzeczywistość była niestety inna. Trzeba było chodzić do wielu lekarzy i na mnóstwo badań (prześwietlenia, rezonanse, tomografie, badania krwi, usg itd. wszystko, co tylko możliwe), by ustalić co mi w ogóle dolega. W tym czasie cały czas czułam się naprawdę fatalnie (i psychicznie i fizycznie).
Wraz z postępami w diagnozie, przestałam też uczęszczać na lekcje wf - w zamian za to chodziłam na rehabilitacje (chyba te rehabilitacje wspominam z tego wszystkiego najlepiej, ponieważ zawsze trafiałam na wspaniałe, znające się na rzeczy fizjoterapeutki i fizjoterapeutów).
Nienawidziłam czasu spędzanego w kolejkach do lekarza. W poczekalniach zwykle było pełno starszych osób i panowała specyficzna atmosfera marazmu. Łatwo dało się wyczuć ogólne rozdrażnienie i zniecierpliwienie. Pacjenci podejrzliwie łypali na siebie spod oka, sporadycznie zdarzał się ktoś miły, kto przyjemnie zagadnął i rozmawiał z uśmiechem. Wiele osób wpychało się w kolejki, co jeszcze tylko potęgowało rozdrażnienie pozostałych. I jeszcze ten zapach - szpitala. Do teraz jak sobie to tym pomyślę, czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.

Nie wiem ile łącznie czasu spędziłam w kolejkach do gabinetów. Na spotkaniach z przeróżnymi lekarzami, rehabilitacjach, na dojazdach do gabinetów w innych miastach, na testowaniu przeróżnych metod leczenia. Ile nietrafnych diagnoz zostało postawionych, zanim rzeczywiście okazało się, co mi dolega... Samo postawienie trafnej diagnozy trwało jakieś dwa lata. Dwa lata, kiedy codziennie budziłam się z bólem i nie miałam niczego, co mogłoby mi pomóc.

Niestety nie pamiętam dokładnie jakie były wszystkie diagnozy, które mi stawiano (na drodze do tej prawdziwej). Wszystkie wydarzenia z tamtego okresu są dla mnie trochę „rozmazane”, niewyraźne (co najprawdopodobniej związane jest z dużym stresem). Z pewnością pamiętam jednak trzy z nich. Pierwsza diagnoza - zespół cieśni nadgarstka, która została szybko obalona, gdy wykryto naddatki kostne w nadgarstkach i kiedy zaczęły pojawiać się bóle w innych częściach ciała. Kolejna była chyba borelioza (powiązana z faktem, iż ugryzł mnie kleszcz, miałam też silny rumień). Następna diagnoza, którą pamiętam, to reumatoidalne zapalenie stawów. A na koniec - spondyloartropatia. Nie udało się dociec przyczyn tej choroby w moim organizmie, jak dotąd choruję więc na spondyloartropatię niezróżnicowaną (niesklasyfikowaną).

Po diagnozie


Na początku, po diagnozie, żyłam w zaprzeczeniu. Myślałam, że to tylko teraz jestem chora, że może lekarz się pomylił i że na pewno to mi przejdzie za parę miesięcy. Nie przyjmowałam do świadomości tego, że ta diagnoza może być prawdziwa. Po prostu myślałam, że to nie jest prawda (byłam na takim samym etapie, jak podczas żałoby - gdy często najpierw nie możemy uwierzyć w śmierć bliskiej osoby, tak ja nie dawałam wiary diagnozie, po prostu nie dopuszczałam tej myśli do siebie).
Później miałam wrażenie, że to nie moje życie, że to po prostu jakiś film, o kimś, który oglądam i który, mam nadzieję, zaraz się skończy... Diagnoza bardzo mnie przytłoczyła. Byłam nieobecna, wycofałam się gdzieś wgłąb i „dryfowałam” - odcinając się od emocji, działałam na jakimś dziwnym automacie, niczego nie czując, w końcu załamałam się psychicznie i wiele czasu spędziłam w silnej depresji, której towarzyszyły myśli samobójcze. Fakt, iż nie radziłam sobie psychicznie z posiadaniem choroby przewlekłej był jednym z czynników, które doprowadziły do mojej depresji (być może temat depresji poruszę kiedy indziej, w osobnym poście, dzisiaj chciałam się skupić przede wszystkim na spondyloartropatii).


Tego nie da się wyleczyć


A gdy wreszcie to do mnie naprawdę dotarło (fakt, iż zostanę z tą chorobą na zawsze), to czułam, jakby zawalił mi się cały świat. W wieku 16 lat myślałam, że „to koniec”, „jak ja będę dalej żyć”, „jak funkcjonować z takim bólem?”. Widziałam już oczyma wyobraźni siebie, na starość. Siebie na wózku inwalidzkim, niemogącą poruszać się o własnych siłach, czującą niewyobrażalny ból (bo skoro tak mocno boli, jak jestem nastolatką, to co będzie, za kilka lat, co będzie jak będę stara?). Przerażało mnie to, przerastało. Nie byłam gotowa na to, by być chora, przecież dopiero miałam zacząć żyć. Ciągle pojawiały się w głowie pytania : „dlaczego ja? Co złego zrobiłam, że mnie to spotkało? Jak będę żyć? Jak mam się cieszyć takim życiem?”.
Rówieśnicy nie za bardzo mnie rozumieli, takie bynajmniej odnosiłam wtedy wrażenie. Być może chcieli zrozumieć, ale nie było to łatwe. Ja sama również nie wiedziałam jak mam mówić o tym, co przechodzę, więc często nie mówiłam wcale, zamykałam się w sobie.
Patrząc na moich znajomych, jeszcze bardziej się załamywałam. To, że oni mogli robić te wszystkie rzeczy (których ja już nie dałam rady robić) z taką łatwością, przygnębiało mnie i przypominało o moich ograniczeniach.

Nie mogę robić rzeczy, które kocham


Zanim choroba się ujawniła jeździłam na nartach. Może nie jakoś wyczynowo, ale lubiłam to - tą prędkość, uczucie wolności, możliwość ruchu na świeżym powietrzu zimą, podziwiania widoków. To była moja ulubiona zimowa aktywność, zawsze cieszyłam się na te narciarskie wyjazdy.
Po diagnozie tylko raz próbowałam jeszcze stanąć na nartach, zjechać ze stoku. Zjeżdżając płakałam z bólu i z żalu. Nie mogłam utrzymać nart, jechałam „na kreskę”, bo nie miałam siły „sterować” kolanami. Zjechałam ze stoku i wiedziałam, że to był ostatni raz, że nie dam rady więcej tego robić, że nigdy już tego nie zrobię. To było straszne, naprawdę. Nie mogłam się wtedy z tym pogodzić.

Musiałam jakoś ukończyć szkołę. Zdać egzaminy, także z gry na fortepianie. Nie było to łatwe, gdyż moje nadgarstki bolały, gdy tylko dłużej ćwiczyłam. Gdy je przesiliłam, trzęsły mi się ręce, nie mogłam utrzymać nawet długopisu. Okazało się, że grać na pianinie mogę tylko „dla siebie”, dla rozrywki, od czasu do czasu, nie mogę jednak być muzykiem i wiązać z tym w jakikolwiek sposób mojej kariery zawodowej.
Udało mi się (naprawdę był to spory wysiłek, jeśli chodzi o codzienne granie, przygotowanie do egzaminów, z tak dużym bólem rąk) ukończyć szkołę muzyczną, z myślą, że nie mogę wiązać z tym żadnej pracy zarobkowej, że moje nadgarstki nie nadają się już do grania. Kolejna rzecz, którą kocham, miała pozostać teraz tylko wspomnieniem.

Bóle kolan skutecznie zaczęły uniemożliwiać mi także chodzenie na dłuższe dystanse (odpadają więc spacery na bardziej wymagające trasy w górach, co również bardzo chciałam i chciałabym robić). Okazało się, że nie dam rady pojechać też daleko na rowerze. Co rusz pojawiały się nowe aktywności, z których (w całości lub po części) musiałam zrezygnować - jazda na łyżwach, podnoszenie cięższych rzeczy, noszenie zakupów, chodzenie na dalsze dystanse, ćwiczenia (takie, które obciążają stawy). Czułam się jakby ktoś powoli odbierał mi życie i radość z niego, kawałek po kawałku. Zastępując proste przyjemności, zwykłe, codzienne czynności i rzeczy, które kocham - pustką.

Czułam też frustrację, w momencie kiedy widziałam moich bliskich, robiących coś, czego ja już nie mogę. Nie potrafiłam cieszyć się ich szczęściem. W ich osiągnięciach widziałam tylko moje ograniczenia.

Stres


W tamtym czasie chodziłam do psychologa. Jednak był to tak stresujący czas, że dosłownie nie pamiętam treści wizyt. Mam zaniki pamięci z tamtego okresu, dużo wydarzeń pamiętam jak przez mgłę, a o części jeszcze pewnie nie wiem, że ich nie pamiętam. Czasem się o tym dowiaduję, przypadkiem w rozmowie, albo pewne zdarzenia powracają do mnie (nagle coś mi się przypomina).
Miałam depresję, nie miałam na nic ochoty. Pamiętam jedne z ferii zimowych, gdy pojechałam do dziadków. Cały tydzień praktycznie przeleżałam na łóżku, patrzyłam się na jasnoniebieskie wzory na kołdrze (do dzisiaj, jak o tym pomyślę, to stają mi przed oczami, tyle na nie patrzyłam, że pamiętam je bardzo dokładnie) i na białą ścianę, poza tym chyba nie myślałam o niczym. Nie chciałam żyć.

Wsparcie


Czas po diagnozie pamiętam jak przez mgłę. Były to naprawdę trudne chwile spędzone w szpitalu. Gdyby nie to, że był ze mną mój chłopak, nie dałabym rady. Z perspektywy czasu widzę, jak wiele dało mi jego wsparcie, zwykła obecność. Nie musiał nic mówić, po prostu był. W takich chwilach naprawdę ważne jest wsparcie bliskich osób, cieszę się, że miałam takie wsparcie.

Pamiętam jak leżałam w szpitalu i codziennie mój chłopak pojawiał się, gdy tylko mógł, by po prostu ze mną posiedzieć, zająć mnie rozmową, dzięki temu jakoś przetrwałam ten naprawdę trudny czas. Pamiętam jak chodziłam na terapię energotonową. Należało leżeć godzinę podpiętym do aparatury. Mój chłopak siedział ze mną, rozmawialiśmy o zwykłych rzeczach, śmiałam się. Dzisiaj wiem, jak wiele to dla mnie znaczyło. I wiem, jak wiele siły psychicznej musiało to wymagać od niego, by mieć moc za nas dwoje. Bo ja nie miałam wtedy sił. Byłam „wydmuszką”.

To był też czas, który pomógł mi dostrzec, kto w moim życiu jest dla mnie najważniejszy i komu na mnie zależy. Takie trudne chwile są nam w stanie ukazać na czyje (prawdziwe i szczere) wsparcie możemy w życiu liczyć.

Pogodzenie 


Kiedy nastąpiło pogodzenie z chorobą? Myślę, że w momencie, gdy ukończyłam szkołę i wyjechałam na studia, byłam już dużo bliżej pewnego rodzaju akceptacji mojej choroby. Była to jednak "pozorna akceptacja" - czułam się lepiej, zażywałam od kilku lat leki, które działały (zmniejszały ból stawów i umożliwiały normalniejsze funkcjonowanie, ale niestety uszkadzały inne organy w moim organizmie). Dodatkowo byłam wtedy bardzo daleko od samej siebie. Nie myślałam o sobie, o swoim zdrowiu. Gdy wyjechałam na studia odżywiałam się bardzo niezdrowo, piłam sporo alkoholu, który w połączeniu z zażywanymi przeze mnie w tamtym czasie lekami działał wyniszczająco. Wstydziłam się też mówienia o swojej chorobie, miałam wrażenie, że uczyniłoby mnie to jakąś inną, a bardzo się tego bałam, nie chciałam się wyróżniać.

W trakcie studiów zaczęło to gdzieś tam do mnie docierać, że tak naprawdę wciąż sabotuję siebie i działam przeciwko sobie. Stopniowo zaczynałam poznawać siebie i działać dla swojego dobra.
Uzyskałam zgodę lekarza i przestałam zażywać leki na co dzień (do teraz zażywam lek przeciwbólowo - przeciwzapalny, ale nie na co dzień - tylko przy bardzo silnym bólu). "Przerzuciłam się" na terapie naturalne (które opiszę poniżej).

Myślę, że tak naprawdę pogodziłam się z chorobą dopiero w czasie ukończenia studiów, tak więc zajęło mi to rzeczywiście sporo czasu. Mimo tego, że jestem z nią pogodzona, to wciąż zdarza mi się działać przeciwko sobie, zrobić coś co nie jest dobre dla mojego ciała, ale też potrafię sobie wybaczyć i iść dalej. Być dla siebie lepszą. Wciąż zdarzają się dni pełne rozpaczy i zwątpienia, kiedy w moim sercu pojawia się takie ukłucie - "gdybyś nie była chora, to mogłabyś to, mogłabyś tamto” i pomimo ogólnego pogodzenia, to wciąż potrafi zaboleć. Czasem, podczas gorszych dni, powraca do mnie lista rzeczy, których nie będę w stanie zrobić, chociaż naprawdę bardzo bym chciała.
Mimo wszystko staram się skupiać na tym, co mogę. Skupiać się nie na mroku, ale na tym migoczącym płomieniu dostępnych możliwości, na tym, co wciąż jest w moim zasięgu. Staram się też pamiętać o tym, co już mam. „Odwracać” negatywne myśli - przykładowo mówię sobie: „ok, niestety nie mogę chodzić na dalekie dystanse i pokonywać trudnych tras, ale jestem wdzięczna, że mogę chodzić w ogóle, poruszać się o własnych siłach”. Czasem mała zmiana perspektywy i wdzięczność za to, co się ma, potrafi całkiem odmienić nasze nastawienie.
Dużo znaczy też dla mnie fakt, że mogę liczyć na wsparcie bliskich mi osób. Dodatkowo uczęszczając na psychoterapię wciąż uczę się tego, jak dawać miłość i akceptację samej sobie, jak pokochać moją codzienność.

W tym momencie zdaję sobie też sprawę, że choroba, to ważna część mojej historii. Gdyby nie ona, nie byłabym dzisiaj taka, jaka jestem. Gorsze dni są, były i będą, czasem jest naprawdę ciężko, szczególnie w jesiennych, zimowych miesiącach, przy zmianach pogody i dużej wilgotności. Moje stawy od razu reagują. Gdy się zestresuję - ból kręgosłupa pod wieczór i z rana gwarantowany. Nie mogę jeździć na nartach, chodzić wysoko góry, grać zawodowo na pianinie, nie mogę ćwiczyć (mocno wysiłkowych ćwiczeń, z obciążeniem), mogę jednak skupiać się na tym co dam radę robić.

Skupianie się na tym, co mogę 


Bardziej doceniam to, co mogę robić, drobne rzeczy. Czasem mam wrażenie, że ludzie patrzą na mnie jak na głupią (ale teraz już mi to nie przeszkadza, każdy ma prawo sądzić, co chce) gdy cieszę się z tak prostych spraw. Czasami, wstając rano mam ochotę skakać i tańczyć, gdy obudzę się i nic mnie nie boli. W moich oczach potrafią pojawić się łzy, gdy widzę piękny zachód słońca, często zatrzymuję się, by pooglądać ptaki siedzące na drzewie. Wiem, że mogę czytać i robię to bardzo często, po prostu pochłaniam wiedzę jak gąbka, cieszę się jak dziecko z każdej nowej, przeczytanej książki. Idąc na spacer, czuję jakbym wspinała się na najwyższy szczyt świata. Tańcząc (gdy mam dzień, podczas którego czuję się lepiej), robię to tak jak czuję, z głębi serca. Wydaje mi się, że dzięki tym ograniczeniom - dzięki tej liście rzeczy, których nie mogę robić - dużo bardziej cieszą mnie wszystkie pozostałe.

 Trzy lata temu stworzyłam również wpis o tym, w jaki sposób "lekko" żyć z chorobą, myślę, że jego przesłanie jest wciąż aktualne. Mimo wszystko chciałabym też podkreślić, że bardzo pomocne w pogodzeniu się z chorobą i nauczeniu się tego, jak z nią żyć (oprócz tego, że sami próbujemy sobie z tym poradzić), będzie udanie się do psychologa, psychoterapeuty i dogłębne przegadanie tej, jak i innych kwestii. Czasem ciężko jest poradzić sobie samemu z uniesieniem ciężaru jaki nakłada na nas życie z chorobą przewlekłą, i to zupełnie w porządku, by zwracać się o pomoc, jeśli jej potrzebujemy.

Co mi pomogło* (terapie, rehabilitacje, suplementy i różne metody naturalne)


Choroba skłoniła mnie do poszukiwań alternatywnych metod leczenia. W momencie gdy zorientowałam się, że leki nie zawsze mi pomagają i dodatkowo uszkadzają inne części mojego organizmu, zaczęłam szukać czegoś innego, co mogłoby mi pomóc. Poza tym, jeśli osiągnie się pewien poziom desperacji (gdy ciągle czuje się ból i nic nie pomaga), to naprawdę chce się spróbować dosłownie wszystkiego, co tylko daje nadzieję na to, że będzie lepiej. Poniżej dzielę się z Wami listą rzeczy, które pomogły i wciąż pomagają mi w walce z bólem stawów (nie będę się tutaj za bardzo rozpisywać o konkretnych właściwościach danej metody, chcę tutaj o nich tylko wspomnieć i zainspirować Was do wypróbowania - być może Wam też pomogą i przyniosą ulgę w bólu):

- kąpiele lecznicze – w soli epsom i borowinie ( stosowane przez 10-15 minut co drugi dzień);
fototerapia
elektroterapia – jonoforeza, prądy diadynamiczne, prądy interferencyjne
- ćwiczenia w odciążeniu
- magnetoterapia
- masaże
- kinezyterapia – np. ćwiczenia grupowe w basenie.
- floating (pisałam o nim tutaj)
- terapia energotonowa
- okłady borowinowe, okłady z soli
- maść z czarciego pazura
- suplementy: imbir, olejek cbd (zażywany regularnie robi ogromną różnicę), kurkuma, kolagen
- posiłki inspirowane dietą przeciwzapalną
- wizyta u irydologa
- refleksologia
- joga
- medytacja
- praca z ciałem i emocjami (polecam książki Lowena, oraz książę o pracy z wewnętrznym dzieckiem
- relaksacja
- codzienna porcja ruchu (ćwiczenia zalecone przez fizjoterapeutę)
- świadomy oddech



Jeśli cierpisz na spondyloartropatię lub inne choroby stawów, to wiedz, że nie jesteś sam/a. Jestem ja, jest mnóstwo innych osób, które przechodzą przez to samo, to samo czują, mają podobne rozterki i problemy. Nie bój się szukać takich osób (internet daje nam sporo możliwości) i nie bój się, mimo choroby robić dla siebie tego, co najlepsze, dawać sobie tego, co potrzebujesz.


*Chciałam jeszcze raz zaznaczyć, że nie jestem lekarzem. Wypowiadam się o mojej chorobie ze swojej własnej, subiektywnej perspektywy. Historią podzieliłam się, by zapewnić pewnego rodzaju wsparcie osobom, które też zmagają się z podobnymi problemami. Pamiętaj, aby zawsze, gdy chcesz zastosować jakieś nowe metody leczenia skonsultować się z lekarzem. Nie diagnozuj i nie lecz się „przez internet”. Jeśli czujesz, że nie radzisz sobie z zaakceptowaniem swojej diagnozy, rozważ wizytę u psychologa, terapię, to z pewnością będzie dla Ciebie pomocne.



3 komentarze:

  1. Witaj, pewnie nawet nie mam pojęcia jaki to ból i dyskomfort na codzień. Bardzo Ci współczuję,ale jesteś mądra kobietą i dajesz radę . W wieku lat 18 pojawiła się u mnie łuszczyca. Choroba skóry nieuleczalna. Nie będę wszystkiego opisywać bo dużo by tego było, dziś mam 33 lata. Parę lat zajęło mi zaakceptowanie tego stanu i jeszcze kilka dodatkowych aby zrozumieć że tylko naturalne kosmetyki mi pomagają jak i zdrowe odżywianie. Jest dużo lepiej ale pewnie nigdy nie będzie idealnie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie było, najpierw ból w stawach, później doszło strzelanie, kilku roumatologów, wynik roumatoidalny OK, tabletki i zastrzyki przeciwzapalne, podejrzenie łuszczycowego zapalenia stawów wkroczył Metotab, Depomedrol i zastrzyki, coraz większe dawki leków reakcji zero, załamana szukałam pomocy w medycynie naturalnej leki diety (od diety optymalnej która w sumie mi jeszcze bardziej zaszkodziła), to co mi pomogło (nie mówię że każdemu pomoże, jeżeli stawy są już zniszczone ze zmianami i zwyrodnieniami tego już nic nie cofnie) ale chorobę można opanować,a na każdego działa co innego) Ja trafiłam na dobrego ortopedę z Poznania przyjmuje na ul.Grunwaldzkiej zalecił mi między innymi stosowanie olejków CBD , MSM i maść konopna Themrolka extra kupiłam w aptece konopnej w Poznaniu Konopna Farmacja na Dąbrowskiego 36 mozna tam do nich zadzwonić i doradzą jaki olej CBD bo jest ich na prawde dużo dlatego nie piszę jaki stosowałam bo przy stosowaniu olejków CBD trzeba wybrać pod osobę ... także na chwilę obecną ten zestaw spisuje się rewelacyjnie. wcześniej byłam tylko na tabletkach przeciwbólowych a teraz wystarczy mi tylko jedna dziennie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspaniale, że czujesz się lepiej i że są sposoby naturalne, które zadziałały u Ciebie. Ja też widzę, że olejek CBD działa na mnie fantastycznie, pomaga znosić ból 😊. Dziękuję, że się podzieliłaś 🤍

      Usuń