środa, 9 marca 2022

Życie bez dzieci | presja społeczna + moja historia


    Takiego tematu jeszcze tutaj nie było🙂. Na wstępnie zaznaczę, że tworząc ten tekst, nie mam na myśli wzbudzania jakiejś kontrowersji, chciałabym po prostu podzielić się swoimi refleksjami i odczuciami. Postanowiłam też napisać ten post, ponieważ sama przez pewien czas swojego życia poszukiwałam podobnych treści, a także zrozumienia. Jednak nie było ich wtedy za wiele (i w sumie jest tak do teraz).

W zamian, można napotkać wiele artykułów z przemyślaniami dotyczącymi tego, czy życie bez dzieci ma jakikolwiek sens; czy kobieta w ogóle może być spełniona bez bycia w roli matki; czy starość bez posiadania dzieci i wnuków ma w ogóle prawo zaistnienia; czy małżeństwo bez dzieci to w ogóle rodzina. Można przeczytać o tym, że bezdzietność jest samolubna i egoistyczna, że za wiele lat bezdzietni "będą tego bardzo żałować".

Patrzę na te treści i myślę - wow, serio? Takie rozważania (w naszych, wydawałoby się postępowych, świadomych czasach) są dla mnie trochę odrealnione, bo wg ich autorów tylko część ludzkości (ta, która posiada dzieci), jest wartościowa jako członkowie społeczeństwa, a reszta - zwyczajnie "gorsza". Oczywiście nie jest to wyartykułowane tak dosadnie, ale takie jest właśnie przesłanie tych tekstów.

Dlatego, w ramach zachowania balansu oraz korzystając z tego, że mogę się podzielić, tworzę ten tekst 😊. Inny, niż większość.


Presja społeczna i nieprzyjemne pytania

    Na początku chciałabym odnieść się do tematu presji społecznej dotyczącej posiadania dzieci. Jest ona wszechobecna i uznawana za coś "normalnego". Chyba większość kobiet spotkała się conajmniej parę razy w życiu z pytaniami o to, czy planuje być w ciąży.

Kiedy dziecko? Kiedy drugie? Planujesz być w ciąży? A dlaczego nie? A jak wyobrażasz sobie życie bez dzieci? X i Y już mają dzieci, kiedy wasza kolej? O, widzę, że nie pijesz - jesteś w ciąży? Dlaczego nie chcesz mieć dzieci?

Nieprzyjemne pytania zadawane przy rodzinnym stole, czy też podczas rozmowy o pracę; próby przekonania innej osoby, że życie bez dzieci nie ma sensu; lub mój "ulubiony" argument - "kto ci poda szklankę wody na starość"... To bardzo nieprzyjemne słowa, a dodatkowo, wypowiedziane w trudnym dla kogoś momencie (np. do osoby, która niedawno straciła dziecko lub, która mimo starań nie może go mieć), mogą wyrządzić realną szkodę i być dla drugiej osoby bardzo przytłaczające, czasem nawet przypominające o traumie.

W moim odczuciu takie dyskusje (o posiadaniu dzieci) przy kotlecie, u cioci na imieninach, powinny po prostu się skończyć. Rozumiem, że część osób zadająca te pytania jest po prostu ciekawa, ma przyjazne intencje i chce dobrze dla osoby, do której te słowa kieruje. Mimo wszystko, czasem naprawdę warto ugryźć się w język, wykazując odrobinę empatii i uświadamiając sobie, że lepiej to przemilczeć. Jest milion innych, przyjaźniejszych tematów, które można podjąć podczas niezobowiązujących rozmów.

Ja sama co prawda takich tekstów ze strony rodziny, czy bliskich mi osób, nigdy nie uświadczyłam, ale słyszałam i wciąż słyszę je od osób postronnych, dalszych znajomych. I zwykle, gdy je słyszę, staram się uświadomić osobę pytającą, jak nietaktowne mogą być w różnych sytuacjach te słowa. Często w rezultacie okazuje się, że ktoś po prostu nie myślał o tym w ten sposób, nie zdawał sobie z tego sprawy.

Naprawdę - nigdy nie wiemy z czym zmaga się dana osoba, dana para. Pytając "kiedy to dziecko?" (tym bardziej jeśli kogoś dobrze nie znamy, lub nie mamy dobrego kontaktu z daną osobą), nie wiemy, czy ta osoba może bardzo tego chce, a nie może go mieć; może ma problemy zdrowotne; może właśnie straciła ciążę; może wcale nie chce mieć dzieci, ale nie ma ochoty tłumaczyć się ze wszystkich powodów; może nie chce się na to decydować z powodu zmian klimatycznych; może chce, ale nie ma środków na utrzymanie dziecka i nie może się na nie zdecydować itd. itd.... Nie wiemy takich rzeczy. Te pytania mogą więc być dla drugiej strony trudne, bolesne, triggerujące i są naprawdę nie na miejscu (chyba, że to rozmowa w zaufaniu z bliskimi przyjaciółmi w cztery oczy). Warto też, przed zadaniem pytań o ciążę, zapytać samych siebie - czy naprawdę chcemy usłyszeć odpowiedź (że np. ktoś niedawno stracił dziecko)? I skąd wzięła się w nas potrzeba, by pytać? Jaki mamy cel pytając?

Myślę, że najlepiej (i dla nas i dla innych) byłoby odpuścić i dać po prostu innym żyć ich życiem, ich wyborami. Jeśli ktoś zajdzie w ciążę i będzie chciał się tym podzielić, to na pewno to zrobi. Niech plany prokreacyjne (lub ich brak) innych osób pozostaną sprawą między dwojgiem ludzi, którzy podejmują własną decyzję w zgodzie ze sobą.


Moja historia & dlaczego nie mam dzieci

    Gdy miałam te naście lat, to w mojej głowie majaczyła się taka „romantyczna” wizja: 28-letnia ja będzie miała już rodzinę - męża (to akurat się sprawdziło😅), dziecko, psa, dom (oczywiście duży😄) i "fajny" samochód. Tak to właśnie wtedy wyglądało w mojej wyobraźni.

Następnie (dość szybko) nadeszła „rzeczywistość”, która postawiła przede mną diagnozę lekarzy - nie będę mogła mieć dzieci. Teoretycznie mogłabym próbować się leczyć, ale i tak choroby innych narządów wykluczają zajście w ciążę. No chyba, że chcę zaryzykować życie z niepełnosprawnością.

    W tamtym momencie sama chyba nie do końca rozumiałam co to dla mnie oznacza i co miałabym z tym zrobić. Pamietam, że kilka dni płakałam, bo prysło gdzieś moje małe marzenie, czy też raczej wizja przyszłości, którą ułożyłam sobie w głowie. Szukałam zrozumienia wśród rówieśników, ale oni również (i nie ma się co dziwić) nie za bardzo potrafili utożsamić się z tym tematem i do niego odnieść.

I w sumie zostałam z tym sama, z takim uczuciem wybrakowania. Tego, że nie jestem „wartościową kobietą”. Chciałam jakoś sobie to w głowie „poukładać”, choć w rezultacie nie miałam na to i umiejętności i czasu, bo w moim życiu działy się inne dramaty, a więc temat zepchnęłam temat gdzieś w dal i „poszłam żyć dalej” mierząc się z aktualnymi dla mnie w tamtym momencie problemami.

Temat nie „wadził” mi totalnie w czasach końcówki szkoły i studenckich, tak jakby o nim "zapomniałam", bo wtedy zaledwie niewielka garstka osób, pośród których przebywałam myślała o posiadaniu dzieci. Większość znajomych skupiała się (tak jak zresztą i ja) na nabywaniu wiedzy, na studiach, podróżowaniu i imprezach, więc tematu praktycznie nie było.

Coś zaczęło się jednak zmieniać wraz z końcówką studenckiego okresu, albo raczej niedługo po jego zakończeniu. Temat dzieci zaczął nieśmiało rozgaszczać się wśród luźnych rozmów przy kawce, czy winku. Najpierw były to takie luźne pogaduszki, które następnie przeradzały się w śmiałe i pewne radości deklaracje koleżanek. One już "to czuły", już wiedziały, jak wyobrażają sobie swoją niedaleką przyszłość i że widzą w niej siebie wychowującą dziecko.

I z jednej strony cieszyło mnie to, że osoby, które mnie otaczają znają swoje cele, czują, że odnajdą się w roli matki, w myślach kibicowałam im i ich szczęściu. A z drugiej budziło się we mnie nieznane wcześniej odczucie. I nie było to bynajmniej rozpoczęcie odczuwania silnego instynktu macierzyńskiego. To było coś innego.

   Przez jakiś czas sama nie wiedziałam za bardzo o co mi chodzi. Teoretycznie byłam już "pogodzona z tematem", ale okazało się, że totalnie nie był on uświadomiony i "przepracowany". W głębi serca tkwiło wiele emocji, m.in. żal i pewien rodzaj smutku, tęsknoty.

Smutku, bo czułam, że ominie mnie możliwość bycia częścią kobiecej wspólnoty, wspólnoty, którą stworzą razem koleżanki mające w przyszłości małe dzieci. A, że mam za sobą trudne doświadczenia związane z wykluczaniem z grup, wyobrażenie to dotknęło mnie mocno i przywołało emocje.

Było też uczucie żalu, które wiązało się z wrażeniem, że coś niezwykle ważnego, szczęśliwego po prostu mnie ominie. Że tego czegoś nigdy nie doświadczę, nie przeżyję, nigdy nie dowiem się jak to by było. Że ominie mnie otrzymanie (od społeczeństwa) całej tej pozytywnej energii, miłości, którą otrzymuje kobieta, zostająca matką.

Pojawiło się też poczucie winy. Czułam do siebie wyrzuty, bo gdy ktoś inny precyzował swoje życiowe cele (takie jak zajście w ciążę) i mówił, że wie, w którym kierunku chce się kierować w życiu, wie, co jest najważniejsze, ja sama tak naprawdę zderzałam się z pewną prawdą o sobie - z tym, że ja nie wiem, czego chcę w życiu, że nie jestem taka konkretna, zdecydowana, że nie wiem jeszcze, w którą stronę iść. Zauważając osoby, które będąc w moim wieku, mają już wszystko "ogarnięte" i "na poważnie" planują życie, czułam się jak zagubiona, mała dziewczynka. W rezultacie cała ta sprawa ukazała mi jak wiele mam jeszcze w tym temacie do zrozumienia i zaakceptowania.

Pojawiło się też uczucie tęsknoty za możliwością wyboru. Wydawało mi się, że w pewien sposób "życie podjęło decyzję za mnie" - otrzymując diagnozę, która zabrania mi zajścia w ciążę, automatycznie stwierdziłam, że logicznym jest, iż zajść w nią po prostu nie mogę. W końcu uświadomiłam sobie jednak, że pomimo trudnych okoliczności to ja sama wybieram i podejmuję decyzję. Bo przecież mogłabym się zdecydować na ewentualne jeżdżenie na wózku do końca życia, jeśli tak mocno pragnęłabym mieć dziecko. Mogłabym, ale tego nie zrobię, bo sama wybieram inaczej (a nie - "życie za mnie wybrało").

Bo... Przecież przecież posiadanie dziecka nie jest to moim aktualnym, prawdziwym marzeniem (uff, ale to była ulga to sobie w pełni uświadomić). Nie chcę być w ciąży, nie chcę rodzić. I czuję też, że jeśli w przyszłości by się to zmieniło, jeśli chciałabym mieć dziecko - mogę je adoptować, to byłaby bliższa mi decyzja.

I tak dotarłam do sedna. Przez długi czas, sama przed sobą nie chciałam się przyznać, że decyzja o nieposiadaniu dzieci jest moją własną, świadomą decyzją. Że niezależnie od tego, czy byłabym teraz bezpłodna, czy nie, to i tak bym się teraz na ciążę nie zdecydowała. Próbowałam zrzucać (w całości) tę decyzję na fakt, że nie mogę mieć dzieci i tak, to też jest ważny powód, ale nie jedyny. Robiłam to, bo chciałam być społecznie rozumiana, wspierana i akceptowana. Chciałam, by w zamian za mówienie o mnie:"ta egoistka, która nie chce dzieci", czy "bezdzietna lambadziara"😉, wybrzmiało empatyczne: "biedna dziewczyna, nie może mieć dzieci, bo jest chora".

To było trudne. Przyznać się do tego faktu, przed samą sobą. A co dopiero podzielić z innymi.

    Czułam, że gdy będę o tym mówić, ludzie zaczną patrzeć na mnie inaczej. Obawiałam się tego (widać było wciąż nieprzepracowaną kwestię odrzucenia przez grupy). W rezultacie przypomniałam sobie jednak, że ludzie mogą myśleć o mnie jako o gorszej niezależnie od tego czy mam dzieci czy nie i ogólnie nie mam w ogóle wpływu na to co ktoś o mnie myśli, a najbardziej powinno zależeć mi na mojej własnej opinii i na tym co ja sama czuję w tym temacie. Ludzie mogą mnie odrzucić, wyśmiać i wyzywać, ale teraz już nie jestem małym dzieckiem, które nie będzie w stanie poradzić sobie z taką sytuacją. Nie mogę sprawić, by wszyscy mnie lubili i myśleli o mnie tylko i wyłącznie dobrze (do czego dążyłam przez sporą część życia). Mogę za to podejmować swoje własne decyzje, w zgodzie z tym, co czuję i czego pragnę.

    Teraz, będąc już bardziej świadomą moich odczuć i tego, co myślę na temat posiadania dzieci, wciąż mierzę się czasem z różnymi emocjami. Myślę jednak, że to naturalne. To tak, jak przy podejmowaniu różnych, ważnych życiowych decyzji - mamy czasem z tyłu głowy takie myśli, że wchodząc w jedno rozwidlenie drogi, rezygnujemy z innego, być może równie ciekawego, ekscytującego i nigdy nie przekonamy się "jakby to było". Ale takie jest życie - możemy podążać jedną z dróg, tym samym rezygnując z wielu, wielu innych. Nie przeżyjemy wszystkich wersji własnej historii, możemy wybrać jedynie tę najbliższą naszemu sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz